Żebym rano nie musiała nastawiać budzika. Wyśpię się za wszystkie czasy! Najpierw z prawego na lewy boczek. I odwrotnie. A potem, kiedy już otworzę oczy, to zamknęłabym je raz jeszcze. Na 5 minut. Tak dla zasady. Bo mogłabym.
I wtedy już leniwie się przeciągnę. Tak, że aż na palcach człowiek staje i strzyka w kręgosłupie, tam na dole. I rozsunę zasłony, otworzę okno i wyjdę na balkon. Jak w filmach. Ta scena, kiedy ona wstaje po nocy z nim, taka zadowolona, jeszcze w półśnie, wychodzi na balkon i on podaje jej kawę. W ciepłej filiżance. Świeżo mieloną. Ja tam mogłabym wypić z kapsułki. A nawet sypaną. Ale gorącą. Rano.
A na śniadanie zjem naleśniki. Z serem i truskawkami. Dopiłabym ciepłą kawę.
I idąc na miasto założę sukienkę, tę zwężaną. Tę, której nie noszę, bo muszę się nieźle nakombinować, żeby nie zrobić kina, kiedy schylam się do dziecka. I szpilki. Te nowe, cieliste. W końcu nie będę musiała za nikim gonić, skakać po kałużach, ani wyciągać piłki z krzaków.
I poszłabym do fryzjera. I od razu do kosmetyczki. I nie liczyłabym czasu, ile tutaj jestem. Nikt nie będzie dzwonił, ile jeszcze zapiekanka ma siedzieć w piekarniku, czy jasno żółta koszulka to do białego prania czy już do kolorowego. Jeszcze rzęsy zrobię, o czym marzę. A na zakupach będę 3 godziny. Albo 4 – jak szaleć to szaleć! W końcu nie muszę szykować kolacji, prasować sterty prania, które uprałam w piątek i szorować plamy na kanapie. Po soczku.
A później wyskoczę z przyjaciółką na obiad. Do tej nowej knajpki, gdzie nie mają menu dziecięcego i zawsze jest nam tam nie po drodze. Popatrzę na zegarek i… stwierdziłabym, że zostaję jeszcze na kawie i deserze. Bo nigdzie mi się nie spieszy.
Wieczorem, położę się w wannie pełnej piany i włączę sobie swój ulubiony serial. A kiedy woda byłaby chłodna, szybko dolałabym gorącej. I jeszcze jeden odcinek. Bo mam czas dla siebie.
Później wpakowałabym się pod kocyk, zaparzyła gorącą czekoladę z piankami i czytałabym, aż do nocy. I zasnęłabym na kanapie. Wypoczęta, zrelaksowana.
Marzę o takim dniu.
I kiedy tak marzę, to… mąż głaszcze mnie po plecach i pyta, czy długo będę dzisiaj pracowała, bo może obejrzymy jakiś film, zamówimy pizzę i zrobimy sobie wolne. A dziecko z drugiego pokoju krzyczy, że zrobiłam mu najpyszniejsze kakao i takie naleśniki, na jakie czekał przez cały pobyt nad morzem, a ani razu nie było ich na śniadanie.
Czasem marzę o takim dniu.
Ale tylko czasem. Bo wiem, że wieczorem, czytając pod kocem tę książkę, byłabym już myślami gdzie indziej i marzyłabym, żeby ten dzień już się skończył. I wróciłabym, do moich marzeń na jawie.