Czasem naprawdę niewiele trzeba, żeby zrozumieć, co jest w życiu najważniejsze. W pogoni za karierą, pieniędzmi i tym wszystkim, co wpisuje się w „mieć” zapominamy, co to znaczy „być”. Ciągle narzekamy, że to nie takie, a tamto beznadziejne. Że mąż za późno wrócił z pracy, że szef idiota, że mieszkanie nie takie jak w katalogu. Zawsze znajdzie się coś, na co można ponarzekać. I mieć do du*y cały dzień. A później życie. Wystarczy jednak jeden dzień, żeby poczuć się szczęściarzem. Docenić wszystko to, co się ma. A uwierzcie mi, macie bardzo dużo. Żeby to zrozumieć wystarczy jeden dzień. Nawet chwila. Na oddziale onkologii.
Przychodzi w życiu taki moment, że zaczynasz doceniać rzeczy, których wcześniej nie widziałeś. To że rano budzisz się obok ukochanego faceta. To że możesz samodzielnie zrobić sobie kawę i przygotować rodzinie śniadanie. Że możesz wyskoczyć do kina, spotkać się z przyjaciółką na herbacie i beztrosko poplotkować. Że masz po kim zbierać skarpetki z podłogi. Że możesz z dzieckiem posprzątać zabawki, a później położyć się z nim spać. Doceniać to, że możesz jasno patrzeć w przyszłość. Planować i spełniać marzenia. Bo możesz. Zaczynasz doceniać, że masz zdrowie, dzięki któremu możesz wszystko.
Czy ja doceniałam kiedyś to, że mogę z mężem zjeść obiad, pośmiać się z przyjaciółkami i upiec ciasteczka dla dziecka? Nie. Traktowałam to jako coś normalnego, coś zwyczajnego. Coś co jest i zawsze będzie. Cieszyłam się, że to robię, ale z pewnością nie byłam za to wdzięczna. I wystarczył jeden dzień, aby wszystko się zmieniło.
To była wizyta w Instytucie Onkologii. Pojechałam tam z przeświadczeniem, że jestem bardzo chora. Miałam w końcu zdiagnozowanego raka złośliwego. Może nawet trochę się nad sobą użalałam, przyznaję. Chodząc po oddziale i spotykając się z innymi pacjentami doszłam do wniosku, że mi nic nie dolega. Że moje problemy zdrowotne w porównaniu z tym, z czym zmagają się inni pacjenci to nic. To jak przeziębienie obok ostrej grypy. Ludzie po kilku chemiach, na mocnych lekach, po operacjach. Ich rokowania zmieniają się jak w kalejdoskopie. A jednak pełni życia, z silną wolą, doceniający wszystko to, co mają. Bo w takich chwilach nie myślisz o pracy, samochodzie, nowych ciuchach i wypasionej komórce. Myślisz, jak cudownie byłoby wrócić do domu, napić się kawy z własnego kubka, spotkać z ulubioną sąsiadką i przytulić do dziecka.
To był zimny prysznic, który raz na zawsze zmienił moje myślenie. Moje i męża.
Zawsze gdzieś się spieszyliśmy. Oboje prowadziliśmy własne działalności, które się rozwijały. Praca bardzo nas absorbowała. Myśleliśmy, że inaczej się nie da. A teraz? Okazało się, że się da. Zatrzymaliśmy się. Dalej ciężko pracujemy, ale praca nie jest już tak wysoko w naszej hierarchii.
Doceniamy każdy wspólny poranek. Staramy się jak najwięcej zrobić w ciągu dnia, żeby wieczory mieć tylko dla siebie. Celebrujemy czas dla rodziny – bawiąc się z dzieckiem odkładamy telefony i laptopy. Tak samo na wyjazdach. Doceniamy to, co mamy.
Czy ucierpiały na tym nasze sprawy zawodowe? Absolutnie nie! Jesteśmy spokojniejsi, szczęśliwsi, bardziej zadowoleni. A wszystko to pozytywnie przełożyło się na pracę. Jak się okazało, dobrze ułożone sprawy prywatne przekładają się na zawodowe. Jest dobrze. A może i lepiej?
Niesamowity paradoks, prawda? Kiedy myślisz, że to już koniec, naraz okazuje się, że to początek. Gdy masz wrażenie, że nie masz już siły iść, za chwilę przekonujesz się, że nie tylko potrafisz świetnie chodzić, ale i biegniesz. Wystarczy tylko jeden dzień.