Nie ma dnia, żebym nie dostałam wiadomości, w której ktoś pyta, jak poradziłam sobie w chwili usłyszenia diagnozy. Jak to się stało, że dziś potrafię pracować, uśmiechać się, że po raku urodziłam dziecko i czerpię z życia tyle, ile się da. Trafia do mnie mnóstwo osób, które widzą moje życie #poraku. I wtedy pojawia się to pytanie: Jak sobie z tym poradziłaś?
Opowiem Ci.
Ale trochę inaczej. Nie jestem psychologiem, nie jestem też lekarzem. Nie mam takich kompetencji, zawsze mówię o tym otwarcie. To, co tutaj opowiadam i czym się dzielę, to moje doświadczenia OD STRONY PACJENTA i nigdy tych kompetencji nie przekraczam. Być może dlatego tyle osób tutaj trafia? Bo jest zwyczajnie, normalnie, po ludzku — z bagażem emocji, jakie towarzyszą chorobie nowotworowej. Bo ja te emocje wszystkie znam. Wszystkie przerobiłam. I stanęłam na nogi. Ty też możesz. Nie będę się mądrzyła i opisywała Ci etapy według regułek książkowych. Opowiem Ci, jak to wyglądało u mnie. Być może odnajdziesz w tym siebie i zobaczysz, że inni mają… tak samo.
Bo na diagnozę RAK, nigdy nie jest się przygotowanym. Nigdy.
Ja też nie byłam.
Ale żeby opowiedzieć Ci, jak poradziłam sobie z tą jakże trudną diagnozą, musimy cofnąć się do roku 2016. Roku, który zaczął się dla mnie fantastycznie, wręcz wielkim BUM! Z początkiem roku okazało się, że jestem w ciąży. W upragnionej, drugiej ciąży. Miałam 29 lat, 3,5 roczne dziecko, wspaniałego męża, świetną pracę i miliony planów.
A chwilę później usłyszałam: RAK. NOWOTWÓR ZŁOŚLIWY.
To było zimowe popołudnie. Drzewa były lekko obsypane śniegiem, drogi całkiem przejezdne. Nie pamiętam czy padał śnieg, czy nie. Było całkiem rześko. I miło. Byłam w 8-mym tygodniu ciąży. Jechaliśmy z mężem do endokrynologa. Nic się nie działo, byłam zdrowa. Regularnie robiłam wszystkie badania krwi, w tym TSH, Ft3 i Ft4. Nic nie budziło zastrzeżeń. Teraz moje TSH było na granicy normy dla kobiet w ciąży. Wiedząc, że obie moje przyjaciółki miały problemy z tarczycą w ciąży, zapisałam się profilaktycznie na badania. Lekarz powiedział, że wszystko w porządku, przepisał leki. Jednak wizyta u niego była dla mnie mało komfortowa i postanowiłam na kolejną pojechać do innego lekarza. I tak trafiłam do doktora Sławka. Przeczytał opis od poprzedniego lekarza i zaprosił mnie na USG. Chwilę pogadaliśmy, pożartowaliśmy, aż w końcu doktor powiedział, że widzi na mojej tarczycy dwie niewielkie zmiany. Przeraziłam się, tym bardziej że poprzedni lekarz tego nie widział. Doktor wytłumaczył mi, że większość ludzi ma zmiany na tarczycy i niemal 99 proc. to zmiany łagodne. Ale moje od początku mu się nie podobały. Nalegał na szybką biopsję. Miałam totalny mętlik w głowie. Biopsja? Zmiany? Przecież jestem w ciąży! Co z dzieckiem? Doktor wytłumaczył mi, że biopsja jest bezpieczna i nie ma przeciwwskazań do wykonania jej w ciąży. Dał mi czas, żebym się zastanowiła.
Nie zdążyłam.Trzy godziny po powrocie do domu dostałam krwotoku. Straciłam ciążę. Dzień przed swoimi 29 urodzinami miałam zabieg. Do domu wróciłam sama. Ta strata kompletnie mnie rozbiła. Prawie dwa tygodnie od chwili powrotu do domu, czyli moich urodzin, miałam wyjęte z życia. Leżałam, spałam, płakałam. Nie miałam siły. Nie chciałam mieć siły. Czułam pustkę i bezradność. Nie potrafiłam sobie pomóc. Nie pozwalałam innym sobie pomóc. Powoli się załamywałam.
Aż przyszedł ten dzień. Obudziłam się i stwierdziłam, że jak dzisiaj nie wstanę z łóżka, to się załamię. I nie wstanę przez następne dni, tygodnie. Znalazłam na tyle wewnętrznej siły, żeby podjąć walkę. Uwierzyłam w to, że mogę ją wygrać.
Dzisiaj wiem, że to był dzień, w którym pogodziłam się ze stratą i z tym, co miało się wydarzyć. Byłam na to gotowa.
Zadzwoniłam do doktora Sławka, umówiłam się na biopsję. Pojechałam do mojej pani ginekolog. Pamiętam, że kiedy siedziałam u niej zapłakana, ona przytuliła mnie i powiedziała: Dziecko pamiętaj, wszystko w życiu dzieje się po coś. Wiem, że to boli. Ale może to stało się po coś. Takie rzeczy nie dzieją się bez przyczyny.
W połowie kwietnia pojechałam na biopsję. Siedziałam na korytarzu i z przerażeniem patrzyłam na osoby wychodzące z gabinetu z wielkim plastrem na szyi. Później okazało się, że strach był zupełnie niepotrzebny. Biopsję przeprowadzał mój lekarz, najlepszy endokrynolog pod słońcem, któremu zawdzięczam bardzo wiele. Zawdzięczam mu życie.
Na wyniki czekałam około dwóch tygodnie. Kiedy zadzwonił telefon i żona doktora powiedziała, że są wyniki i mam przyjechać, bo doktor chce je ze mną przedyskutować… wiedziałam. Wiedziałam, co powie. Może dlatego tę wiadomość przyjęłam tak spokojnie. Rak brodawkowaty tarczycy. Nowotwór złośliwy. Nie płakałam. Trzymałam mocno męża za rękę.
Kiedy wręczał mi wyniki, powiedział, żebym się nie bała. Że muszę mu zaufać, że powierza mnie w ręce najlepszych lekarzy w kraju. I że mnie z tego wyciągną. Że będę zdrowa. Że będę miała jeszcze dzieci. Że będę żyła długo i szczęśliwie. Bo rokowania są dobre. A nawet bardzo dobre.
Później wszystko potoczyło się szybko.
Ten czas pamiętam jak przez mgłę. Rak i strata ciąży — ta kumulacja jeszcze długo sprawiała, że nie potrafiłam wrócić do normalnego życia. Ciągły strach, oczekiwania na jedne wyniki, potem kolejne. Operacja i znowu czekanie na wyniki histopatologiczne. A później leczenie. Jedno bez rezultatów, potem drugie. To są nie dni, nie tygodnie. To są miesiące, a czasem lata leczenia i ciągłego stresu. U mnie to już 5 lat. Co roku wizyta na onkologii, badania, tomografie — i choć jestem z tym oswojona- już teraz tak. Wiem, że jadę tam, żeby dowiedzieć się, że wszystko jest dobrze, ale i tak tydzień przed wizytą mam ten dziwny ból brzucha, który pamiętam ze szkoły, przed klasówką. Jak to się stało, że mimo wszystko poradziłam sobie z diagnozą i potrafiłam zawalczyć o siebie, o zdrowie i teraz z uśmiechem patrzeć w przyszłość?
Ucieczka i złość
Tak chyba nazwałabym swój pierwszy etap choroby. Chciałam się schować, nikomu o tym nie mówić. Płakałam, nie chciałam rozmawiać, najchętniej schowałabym się pod kocem i przeczekała ten czas. Marzyłam, żeby się obudzić i te wszystkie straszne rzeczy, żeby okazały się koszmarem. Koszmarem, który znika po złej nocy. Nie miałam też nikogo, kto przeszedłby to samo, co ja przeżywałam. To, co znajdowałam w internecie- przerażało mnie. Choć najgorszy był czas czekania na wyniki. I to powtarzam każdemu: nie ma chyba sposobu na to, żeby się nie stresować i o tym nie myśleć. To może mało optymistyczne, ale ja po tylu latach nie znalazłam na to sposobu. Jedyne co wtedy robię i co polecam innym, to znalezienie sobie bardzo absorbującego zajęcia. Wtedy człowiek, choć na chwilę ucieka gdzieś myślami.
Dlaczego ja?
Tak, też mi to przeszło przez myśl. Jak i tysiącom innych ludzi. Tylko u mnie dość szybko „Dlaczego ja?” przerodziło się w „Co dalej?”. Miałam ogromne wsparcie bliskich w tym czasie. Nie byłam sama. Miałam wokół mnóstwo osób, które o każdej porze dnia i nocy były w stanie mi pomóc. We wszystkim. Bliscy potrafili zweryfikować swoje plany i dostosować je do mnie, do mojego chorowania, leczenia, do mojej potrzeby odpoczynku. Do mojej bezsilności, do płaczu, do złości, do chwilowej niemocy. Nikt mnie nie oceniał. I to jest absolutnie ważne w procesie leczenia, ale i początków chorowania — a może właśnie wtedy jest to najważniejsze? I wiem, że niestety nie każdy ma tyle szczęścia co ja. Wiem, że niewiele osób doświadcza takiego wsparcia i wtedy ZAWSZE namawiam na skorzystanie ze wsparcia psychologa, terapeuty lub psychiatry. Usłyszeć diagnozę RAK jest tak silnym wstrząsem, że nie powinniśmy z tym zostawać sami.
Jestem chora. Akceptuję to
To jest najtrudniejszy etap, ale najważniejszy. U mnie przyszedł dość szybko, pewnie dlatego, że miałam wsparcie, o którym pisałam wyżej. Miałam osoby, z którymi mogłam porozmawiać o swoich obawach, które pomagały mi stanąć na nogi. Miałam też fantastyczne wsparcie lekarzy, w tym onkologa. I nastawienie — odkąd pamiętam, byłam bardzo pozytywnie nastawiona do życia, co okazało się ogromnym wsparciem w procesie leczenia. Akceptacja to taki moment, kiedy wiesz, że jesteś chora i zastanawiasz się, jak poukładać życie na nowo. Przestajesz się siłować z codziennością, przestajesz mieć pretensje do losu, przestajesz pytać „czemu ja?” – to jest ten moment, kiedy uczysz się życia z chorobą. Dla mnie to był moment kluczowy!
Zaakceptowałam fakt, że jestem chora. Że mam raka tarczycy, nowotwór złośliwy z przerzutami. Że teraz codziennie rano będę musiała przyjmować tabletki, żeby mój organizm dobrze funkcjonował. Że co 3 miesiące będę robiła badania, żeby sprawdzić stan zdrowia. Że chcąc zostać kolejny raz mamą, będę musiała wybić sobie z głowy spontaniczne decyzje, a wszystko będzie musiało być starannie zaplanowane za zgodą lekarzy. Że poziom hormonów tarczycy, jaki muszę utrzymywać, będzie sprawiał, że codziennie będę zmęczona. Że będę się szybciej męczyła, będę mniej skoncentrowana i bardziej rozdrażniona. Musiałam zaakceptować to, że moje życie będzie wyglądało inaczej. I zaakceptowałam. Bo fakt, że żyję, że szybko zdiagnozowano chorobę, że mogę spełniać swoje marzenia — jest wart tego wszystkiego, o czym napisałam wyżej.
Mój onkolog powiedział mi kiedyś, że rak, to choroba przewlekła. Nie możemy się z niej całkowicie wyleczyć i nikt nie da mi gwarancji, że ona za 30 lat nie wróci. Nie ma takiej opcji. Nikt nikomu zdrowemu nie zagwarantuje, że za 5-10 lat nie zachoruje. Z moją chorobą jest jak z cukrzycą albo wrzodami żołądka – można mieć nad nią kontrole i nauczyć się z nią żyć. Trzeba z nią wygrać w głowie. Żyć z nią albo pomimo niej. Wpisać każdą kolejną wizytę w Instytucie w kalendarz, obok wyjazdów, spotkań i innych ważnych rzeczy do zrobienia. I nie pozwolić, żeby to choroba zdominowała życie. Nie myśleć o niej cały czas. Robić swoje. Skoro dobrze się czuję, mam plany i marzenia, to mam je realizować. A dodatkowo się leczyć. Nie czekać aż się wyleczę całkowicie, bo nikt mi gwarancji na życie nie da. Nikomu nie da.
Zaakceptować i zawalczyć. Wiem, że to trudne. Wiem, bo 5 lat temu sama przez to przechodziłam. A dziś staram się w tym wspierać innych. I zawsze powtarzam, że jeśli nie potrafisz sama sobie poradzić z tym wszystkim, skorzystaj z pomocy specjalisty. Diagnoza RAK jest trzęsieniem ziemi. I nie każdy potrafi sobie z nią poradzić. Nie każdy musi umieć to zrobić! I to jest zupełnie NORMALNE! Ty nie musisz wiedzieć, co wtedy robić — musisz jednak wiedzieć, gdzie szukać pomocy. I że prosić o pomoc, to żaden wstyd. I wiem też, że mnóstwo osób zwyczajnie wstydzi się pójść do psychologa, zwłaszcza mieszkając w małej miejscowości, gdzie wszyscy się znają i nie chcesz się tłumaczyć z tego, dlaczego szukasz pomocy. Bo nie musisz.
Dlatego, jeśli mogę — z całego serca polecam Ci konsultację online. Nie musisz dzwonić i się umawiać, a później czekać. Wchodzisz na stronę HeyDoc, szukasz dogodnego terminu, klikasz i wszystko. Może się nawet udać, spotkać z psychologiem tego samego dnia! Co jest najlepszą opcją, bo im dłużej człowiek czeka i się zastanawia, tym częściej rezygnuje. Taka wizyta u psychologa to nie tylko wygadanie się to zdjęcie ogromnego ciężaru z siebie, to pomoc w poradzeniu sobie w tej niewyobrażalnie ciężkiej sytuacji, w jakiej jesteś. Wizyta online nie wymaga od Ciebie wyjścia z domu, spotykania innych pacjentów w poczekalni, nie wymaga czekania — może być na już. A jeśli wstydzisz się rozmawiać twarzą w twarz, a masz do tego prawo (pamiętaj o tym), możesz skorzystać z czatu lub rozmowy telefonicznej. Niezależnie, którą opcję wybierzesz, taka wizyta na platformie HeyDoc kosztuje od 99 zł. Koszt niewielki, bo stacjonarne wizyty są dużo droższe.
Pamiętaj… Daj sobie pomóc. Komfort psychiczny, zaakceptowanie sytuacji, w jakiej jesteś i wsparcie mają kluczowe znaczenie w procesie leczenia!
Nie musisz radzić sobie z tym sama. Proszenie o pomoc to nie słabość.
To siła. Siła, która pomoże Ci zawalczyć o siebie.
Warto.
*Partnerem wpisu jest marka HeyDoc.