Często pytacie mnie, jak to się stało, że ruszyłam z miejsca. Przekułam marzenia w realne cele i zaczęłam iść drogą, którą zawsze iść chciałam. Że brakuje Wam odwagi, że brakuje Wam determinacji, że nie macie siły, że obowiązków tyle, a czas nieubłaganie się kurczy i nie da rady naciągnąć go tak, żeby chociaż 30 minut extra było. Powiem Wam, że nie tylko doskonale rozumiem, ale i… że być może nie ruszacie, bo doskonale wiecie, że tego wcale nie chcecie. Tak, właśnie tak. Może podświadomie odpowiadacie sobie na jedno z najważniejszych pytań, jakie trzeba sobie zadać przez ruszeniem z miejsca. Ja zadałam je sobie dość późno. Nie mniej jednak, miało ono ogromny wpływ na to, co się teraz dzieje.
Nie wiem, jak jest u Ciebie, ale mi najlepsze pomysły wpadają do głowy wtedy, kiedy mam wszystkiego dość, mam ochotę wyjechać na tydzień w Bieszczady, odciąć prąd i dzień w dzień pić herbatę z miodem i czytać książki. Co prawda planu nigdy nie zrealizowałam, w weekendy dawno nie pospałam dłużej niż do 7.30, i żeby wypić ciepłą kawę, muszę odgrzać ją 3 razy w mikrofalówce, ale… są dni, kiedy odpuszczam. Nie daję rady lecieć cały czas na adrenalinie, nie zawsze mam flow. Ostatnio prawie 8 tygodni miałam “wolnego”. To znaczy nie do końca wolnego, ale robiłam podstawowe minimum, nic więcej. Całość zakończył weekend majowy, poprzedzone strajkiem nauczycieli. Dziecko w domu, samopoczucie średnie, więc chcąc nie chcąc, miałam mały urlop. I nie powiem, że te ostatnie tygodnie były czasem straconym. W moim napiętym planie dnia zaczęły pojawiać się luki, które przeznaczyłam na… myślenie. Jakkolwiek to brzmi, tak właśnie mówię: “na myślenie”. Kiedy jest się w transie od rana do wieczora, mnóstw zajęć zaprząta głowę, nie ma czasu na zwyczajne przemyślenia. MI ostatnie tygodnie pozwoliły uporządkować wiele planów, przedsięwzięć, o jakich myślę od ponad 2 lat. W końcu wzięłam kartkę i ołówek, spisałam wszystko i zadałam sobie pierwsze pytanie, bez którego nie da się ruszyć z miejsca:
“Co chcę osiągnąć?”
Wiele razy leciałam na oślep, do przodu. Kiedy zaczynałam przygodę z blogowaniem, nie miałam żadnego planu. Nic. Wiedziałam, że chcę pisać, bawić i wzruszać, dawać nadzieję i dawkę emocji. Pisałam teksty, jakie przyszły mi do głowy. Bez planu, harmonogramu, bez bladego pojęcia o tym, dokąd to wszystko zmierza. Po roku dostałam się na elitarną, branżową konferencję “Blog Forum Gdańsk” – bo ktoś uwierzył, że to co robię, ma sens. To była dla mnie czerwona lampka, która kazała mi się faktycznie nad tym zastanowić. Znad morza wróciłam z głową pełną pomysłów, ogromu wiedzy i notatnikiem wypunktowanych haseł, czego mi brakuje. Wtedy moja czerwona lampka zapaliła się na zielona – zrozumiałam, że jasno określone cele nie zabijają kreatywności i spontaniczności. One oszczędzają czas, pieniądze, nerwy.
I to nie jest tak, że wystarczy napisać sobie, co chcesz osiągnąć. Proces jest troszkę bardziej skomplikowany, ale uwierz mi, opłaca się. Naprawdę. Po określeniu celu, jaki chce się osiągnąć, poświęć chwilę na rozbicie go na kawałki. Czemu to jest takie ważne? Widzisz, ja przez lata marzyłam o niebieskich migdałach, wymyślałam sobie, co chciałbym osiągnąć, a potem stawałam w miejscu, bo nie miałam zielonego pojęcia, jak to zrobić. Teraz ustalam cel i od razu rozbijam go na małe kawałki, a jak te małe kawałki wciąż są duże, to one też są rozbijane na mniejsze. Wtedy wszystko okazuje się proste. Nie łatwe, bo do celu droga wciąż daleka, ale zdecydowanie jaśniejsza, bo WIESZ, co masz robić. A jeśli zboczysz z trasy? Ja też zeszłam z niej… i świetnie na tym wyszłam! Bo jest często tak, że sama podróż do celu jest przygodą i uczy nas najwięcej. W każdym razie, ważne to określić sobie cel i rozbić go na małe kawałki. Napisałam ważne, bo ważniejsze jest drugie pytanie. Dużo ważniejsze:
“Co muszę poświęcić, żeby osiągnąć mój cel?”
Zdarza Ci się czasem patrzeć na kogoś, kto odniósł Twoim zdaniem sukces i powiedzieć: “Fajnie, że mu się udało, ale jakim kosztem? Dzieci go nie widzą, żona ma męża kilka razy w miesiącu, bo non stop jest na wyjazdach. Mają pieniądze, ale co to za życie?”. I wiesz, że podświadomie sam nie decydujesz się na taki krok, bo wiesz, z czym to się wiążę? Ja długo nie zdawałam sobie sprawy z tego, że nie wystarczy tylko określić swoich celów. Trzeba jeszcze zdawać sobie sprawę, z jakimi wyrzeczeniami będzie wiązało się jego zrealizowanie. Nie da się wprowadzić do dziennego, i tak już mocno napiętego grafiku, kolejnego zadania, które będzie pochłaniało mnóstwo czasu i pracy, bez dodatkowych konsekwencji. Zwyczajnie się nie da.
Jeśli określasz sobie kolejny cel, fajnie, gdybyś sama zdecydowała, co chcesz poświęcić lub z czego zrezygnować. Nie muszą to być tak drastyczne zmiany, jak siedzenie w pracy po 12 godzin, a tym samym zabieranie czasu rodzinie. Choć widzę sama po sobie, że rodzina obrywa zawsze, niestety. Dla mnie priorytetem zawsze było to, żeby wszelkie moje działania nie odbijały się kosztem moich najbliższych – chce mieć przynajmniej kilka godzin dziennie, żeby spędzać je z dzieckiem i mężem. Cały czas tłumaczę sobie, że póki nasze działania nie odbijają się negatywnie na życiu naszej rodziny, jest dobrze. Oboje jesteśmy w miejscu, kiedy nasze życie zawodowe jest w fazie rozwoju. Co za tym idzie – naprawdę dużo pracujemy. Nigdy jednak na tyle, żeby się mijać i być gościem w domu. Pewnie gdybyśmy poświęcili więcej życia rodzinnego, pewne sprawy posunęłyby się szybciej – nie stać nas jednak na takie poświęcenie i jest nam z tym dobrze. Bo jednak plany i sukcesy swoją drogą, ale… co ze zrealizowanych planów i sukcesów, kiedy nie mamy z kim się nimi cieszyć?
Nie mniej jednak, coś trzeba poświęcić w imię czegoś. Można zarywać noce, można zrezygnować z siłowni, można zrezygnować z wymyślnych obiadów, a gotować zupę na dwa dni i tylko zmieniać codziennie drugie danie. Można poświęcić czytanie książki przed snem, można poświęcić wolny weekend, imprezy z przyjaciółmi, można poświęcić ulubione seriale lub rekreacyjne spacery, można lekcje tańca, angielskiego lub pielenie ogródka czy też wolne popołudnie na leżaku.
Coś jednak wybrać trzeba. Jeśli chcesz być perfekcjonistką, robić wszystko, jak do tej pory i dodatkowo realizować duży cel, to… to może się udać, ale Ty się wykończysz. Często jest też tak, że nie decydujemy się na kolejne przedsięwzięcie, bo wiemy, z czym ono się wiąże – i świadomie nie chcemy z niczego rezygnować.
Mówi się, że nie da się mieć ciasteczka i zjeść ciasteczko, prawda? Po co Wam to wszystko piszę? Żebyście się nie zrażali i zawsze odpowiedzieli sobie na pytanie: “Co jestem w stanie poświęcić, żeby osiągnąć to, co chcę?”. Żebyście nie zazdrościli innym, ale zadali sobie pytanie: “Czy byłbym w stanie poświęcić tyle, ile on?”.
Cudownie jest spełniać marzenia i iść za głosem serca, czego Wam z całego serca życzę. Realizujcie plany, cele, idźcie do przodu i nie zrażajcie się tym, że nie da się być na 100 procent. Bo się nie da. Dlatego zamiast starać łączyć wszystko i być na wysokich obrotach, żeby udowadniać wszystkim, że potraficie, zadajcie sobie zawsze pytanie, zastanówcie się, co chcecie, dlaczego i co jesteście w stanie poświęcić. Bez wyrzutów sumienia. Bo nie da się mieć wszystkiego, ale można mieć wiele.
Tylko podejmijcie tę decyzję świadomie i w zgodzie ze sobą. Bo sukces i szczęście jest dla każdego czymś innym.