I żeby mi się tak zawsze chciało, jak czasem mi się nie chce

Jak ja nie lubię, jak czegoś mi się nie chce. Jak ogarnia mnie takie czyste lenistwo i nie robię zupełnie nic. Nawet nie usprawiedliwiam się zmęczeniem. Bo to czyste lenistwo jest. Wiecie takie, że siedzicie przed komputerem i chcecie pracować. To znaczy pozornie chcecie, bo tak naprawdę Wam się nie chce. Już siadając wiecie, że dzisiaj nic z tego nie będzie, ale dla lepszego samopoczucia zachowujecie pozory. Bezproduktywność taka. Błagam powiedzcie, że wiecie o czym ja tu mówię.

I ja mam tak właśnie dzisiaj. Siadam do komputera. Przeglądam wszystkie pliki, otwieram folder i biorę się do pracy. Czytam, co napisałam i czytam. Naraz patrzę – kurcze lakier mi odskoczył z paznokcia. Biorę się za malowanie, w końcu nie mogę siedzieć taka „niedokończona”. To nic, że jak włosy rano spięłam w kitkę, to do teraz tak siedzę. Nie no teraz to gorzej wyglądam, bo połowa włosów wyszła. Ale paznokieć domalowałam. I teraz klikać nie mogę, bo się zdrapie. Mogłabym spryskać sprayem przyspieszającym wysychanie lakieru, ale po co mam sobie odbierać 2 minuty lenistwa, które gwarantuje mi wysychający lakier. Więc tak siedzę. W końcu stwierdzam, że zmęczona jestem, idę więc po kawę.

Po drodze dzwonię do koleżanki, oczywiście wszystko w ramach wysychających paznokci. W kuchni zaglądam do lodówki. Myślę – dziś niedziela – więc może jakąś pyszną kolację przygotuję? Smażę więc mięso mielone, przyprawiam. Gotuję ziemniaki, gniotę, mieszam ze śmietaną i żółtkami i robię zapiekankę. Wkładam do piekarnika. Ah! Miałam przecież pracować.

Wracam z kawą do biura. Siadam. Znów zaczynam czytać tekst od początku. I akurat wtedy dostrzegam bałagan pod biurkiem. Nie no nie mogę pracować jak przestrzeń taka niezorganizowana. Układam więc pieczołowicie wszystkie dokumenty, długopisy segreguję, odkładam gazety, oczywiście po przewertowaniu kartek i przeczytaniu kilku artykułów. Orientuję się, że paznokcie wyschły już dawno temu, tekst dalej nieprzeczytany, za to biurko posprzątane. Brawo ja!

Dobra, czas się pozbierać. Robota sama się nie zrobi. Szukam kalendarza przerażona ogromem zapisków na dzisiaj – Matko! I po co ja zapisuję wszystkie pomysły na papierze. Miało mi to ułatwić życie, a przysparza mi tylko stresów, kiedy pod koniec dnia bilans jest średnio dodatni (jestem humanistą). Otwieram kalendarz i uśmiecham się sama do siebie – znalazłam zaproszenie na ślub, na który idę w maju. I wtedy przypominam sobie, że przecież nie mam jeszcze wybranej sukienki.

Wertuję więc strony w Internecie i szukam czegoś idealnego. Piszę też do znajomej, której sukienka mi się podobała, gdzie kupiła. Loguję się w poleconym sklepie i jestem zachwycona. Wyglądem sukienek oczywiście, bo cenami już nieco mniej. Kurcze, myślę, trochę drogie, ale jakie ładne. Wpadam więc na genialną myśl, że sprzedam wszystkie stare sukienki, które były raz ubrane i od tej pory grzeją szafę (i zajmują miejsce nowym rzeczom, przez co mąż błędnie myśli, że jednak mam się w co ubrać i histeryzuję bez sensu). Wyjmuję więc wszystkie sukienki, prasuję, układam na łóżku i zadowolona jestem, że aż tyle się tego nazbierało, więc kupię sukienkę na wesele, poprawiny, na buty jeszcze starczy i kilka innych drobiazgów. Zerkam za okno – ciemno już jest. Nici ze zdjęć. Chowam więc sukienki znów do szafy.

I wiecie co będzie dalej? Zamykam laptopa, bo już 17.30, a weekendy są przecież dla rodziny. Idę więc pograć z chłopakami w planszówki. Zaraz się zorientuję, że już dochodzi 19.00. Zrobimy młodemu kolację, wykąpiemy go i położymy spać.

… i kiedy wieczorem młody będzie już smacznie spał, usiądziemy z mężem na kanapie. On zapyta co jemy na kolację, ja odpowiem, że zapiekankę zrobiłam. I dodam: „A odgrzejesz Ty? Tak dużo miałam dziś zajęć, że nawet nie zdążyłam tekstu dokończyć.”

No i przecież nie skłamię.

I żeby mi się tak zawsze chciało, jak czasem mi się nie chce.