„Ludzie! Czy wyście powariowali? Zróbcie w pracy, to co macie do pracy, a później żyjcie swoim życiem. Nie żyjcie pracą! Nie macie innych ciekawszych zajęć, tylko w kółko praca, praca i praca?” – to słowa mojej znajomej kierowniczki skierowane do jej współpracowników. Praca jest fajna, kiedy jest pracą. Ale nie wtedy, kiedy jest całym życiem.
Wyobrażamy sobie teraz taką sytuację. Mamy rodzinkę: Grażyna lat 35, nauczycielka, bliźniaki lat 7 Zosia i Bartek oraz tata Stefan, pracownik dużej korporacji, lat 37. Nasza rodzina wiedzie fajne życie, dzieci są grzeczne, chodzą spać o 20.00 i zjadają brokuły. Małżeństwo stać na wakacje nad morzem, w banku mają oszczędności, a na wszelkich spotkaniach z przyjaciółmi Grażyna i Stefan uchodzą za przykładowe małżeństwo idealne, takie co to młodym po ślubie się opowiada o nim i życzy, żeby ta Wasza wspólna droga przypominała związek Grażynki i Stefana. No i tak sobie żyją. Stefan zaharowuje się dla rodziny, jak to mówi, żeby Grażynka sukienki na Zalando kupować mogła, a dzieci do Disneylandu pojechały. Zostaje więc po godzinach w pracy, a kiedy szef pyta, kto zajmie się nowym projektem, Stefan zgłasza się w ciemno. I kiedy przychodzi czas wesela, co to Grażynka kupiła na nie piękną suknię z Zalando, idzie na to wesele sama. Z dziećmi. Stefan w końcu kończy projekt i nie może z nią pójść, bo to dwa dni w plecy. Do Disneylandu też nie pojechał, bo tydzień urlopu nie wchodził w grę, musi być wtedy w pracy. Grażynka widząc, że mąż ciężko pracuje, przygotowuje wieczorem kolacje, czeka ze świecami, bo to właśnie rocznica ślubu była. Stefan wrócił po północy, żeby przespać się 4 godziny, a rano musi być już w pracy, bo muszą dokończyć projekt, ten co to robi go od tego wesela. Grażynka zaczęła się uczyć funkcjonować w domu sama, bo Stefan był w domu gościem. Gotowała, sprzątała, pralkę naprawiała i była dla dzieci mamą i tatą. Któregoś dnia spakowała walizki swoje i dzieci i wyprowadziła się do rodziców. Kilka dni później zadzwonił Stefan pytając, kiedy wracają z urlopu. Bo dla Stefana liczyła się tylko praca, która była dla niego całym życiem. Stefan był pracoholikiem.
Pracoholizm dotyka coraz więcej młodych ludzi. Pracują ponad siły nie tylko dlatego, że muszą, ale dlatego, że praca daje im więcej satysfakcji i spełnienia, niż partner, rodzina i przyjaciele. Pracoholizm, jest jednak tak samo ciężkim uzależnieniem jak alkoholizm. Mimo, że się go akceptuje, ba! wręcz czasem za niego chwali – to się leczy, kiedy zabrnie za daleko. Pracoholik sam nie cierpi – cierpi jego życie osobiste, cierpi partner, cierpi rodzina. Dochodzi do absurdu, w którym najbliższa osoba sercu schodzi na dalszy plan… bo praca. Bo tam czujesz się dobrze, tam Cię doceniają, tam nabierasz pewności siebie i czujesz się ważny. A w domu nudzisz się i masz wrażenie, że marnotrawisz czas. Podczas wakacji myślisz o tym, kiedy się skończą, a nawet skracasz urlop, żeby wrócić do firmy.
Kiedyś znajoma psycholog powiedziała mi, że pracoholika często błędnie nazywamy człowiekiem sukcesu. On pracuje często ponad siły, tylko po to, żeby go doceniono. Potrzebuje ciągłych pochwal i utwierdzania go w przekonaniu, że jest kimś. To jest problem. Bo co innego lubić swoją pracę, a co innego jej potrzebować i dzięki niej udowadniać sobie, że jest się wartym więcej i podnosić swoją samoocenę.
To już sytuacja, kiedy powinieneś się zastanowić, czy wszystko z Tobą i Twoim życiem jest w porządku lub z Twoim związkiem – to nie jest normalne, żeby człowiek lepiej czuł się w pracy, niż w domu z kochającymi osobami u boku.
Zanim zaczniecie mnie uświadamiać, że pracować trzeba – oczywiście, że trzeba. Absolutnie tego nie neguję! Ja też pracuję, pracuje mój mąż. I zdarzają się projekty, które pochłaniają dużo czasu, kosztują nieprzespane noce i wieczory przed komputerem. Ale to się zdarza co jakiś czas. Nie notorycznie. Trzeba pracować, żeby spełniać marzenia, wybudować dom, zapewnić dzieciom stabilną przyszłość. Żeby żyć tak, jak chcemy. W końcu – żeby mieć za co żyć, a nie wegetować. Żeby jeść pączki z marmoladą. Oczywiście. Ja to wszystko rozumiem, ale kiedy praca staje się ważniejsza niż rodzina, kiedy staje się wartością priorytetową, to wtedy już coś jest nie tak. Bo wtedy nie chodzi już nawet o to ile się zarabia. Chodzi o to, że sama praca, jako czynność, daje więcej radości i szczęścia, niż kontakt z bliskim człowiekiem.
Często pracoholik tłumaczy, że to chwilowe, że jeszcze kilka miesięcy, może lat, się przemęczymy i wszystko się ustabilizuje, odbijemy sobie to wszystko. Jak już będziemy mieli dom (*wpisz to, co pasuje)… Tylko często wtedy nie ma już komu do tego domu wracać… Swoje uzależnienie od pracy tłumaczy tym, że zamęcza się dla rodziny, żyły sobie wypruwa, poświęca się – a tak naprawdę to się nigdy nie skończy, bo on jest uzależniony od pracy.
PAMIĘTAJ! Twoja praca, to nie tylko Twoja sprawa. To Wasza sprawa.
Jeśli zauważasz u siebie lub swojego partnera oznaki pracoholizmu, widzisz, że zarówno Ty, jak i rodzina i wszystko co z nią związane schodzi na dalszy plan, a najważniejsza jest praca warto zareagować, zanim problem zabrnie za daleko.
Prestiż zawodowy daje dużo – daje pieniądze, daje pozycje na rynku pracy, daje pewność siebie. Ale nigdy nie zastąpi bliskiej relacji z drugim człowiekiem. To teraz zadanie domowe – na którym miejscu na liście Twoich priorytetów jest partner, dziecko, rodzina? Zanim jednak odpowiesz, przeanalizuj ile czasu spędzasz w pracy nadliczbowo, bo lubisz a nie musisz, a ile w domu, z tymi którzy podobno są dla Ciebie najważniejsi. I zanim jeszcze powiesz, że robisz to dla nich, zastanów się czy na pewno. Czy może oni woleliby mieć troszkę mniej, ale mieć Ciebie. Bo życie już takie jest, że nie da się zrobić pauzy i później wrócić do tego miejsca, w którym się było…
Kurcze ludzie, praca jest ważna. Ale jak nie ta, to inna. A rodzina?