Pamiętam, że kiedy odprowadzał mnie do domu w ten ciepły, lipcowy wieczór… a może poranek, bo to była 4 nad ranem, wiedziałam, że to ten. Choć mieliśmy tylko po 18 lat. Podobno takie rzeczy się czuje. I choć przegiął na pierwszym spotkaniu, dałam mu szansę. Pamiętam, jak czekałam na pierwszego sms’a, później na pierwszą randkę. Pamiętam, jak poszliśmy pierwszy raz do kina. Pamiętam, jak chodziliśmy po lekcjach do parku, na herbatę w zimowe popołudnia i jak potrafiłam godzinami szykować się na randkę. I że zarzekałam się, że motyle nigdy nie odfruną. Bo jesteśmy zakochani. Odfrunęły.
Pamiętam, że kilka lat później, któregoś dnia zadałam sobie pytanie, czy to wciąż miłość czy przyzwyczajenie, bo nie tylko zaczęłam sobie wyobrażać wieczory bez niego, ale i spędzać je osobno. Czy da się kochać po latach tak jak na początku? Nie. I to jest piękne.
Dom można wybudować raz, ale żeby tętnił życiem, żeby cały czas był w dobrym stanie, cały czas trzeba w nim pracować. Remontować, odświeżać, naprawiać. Koszty nigdy się tutaj nie kończą. Nie da się postawić domu raz i już tylko wygrzewać się przy kominku. W domu zawsze trzeba coś robić. I tak jest ze związkiem. Jest miłość, jak ten dom, ale kiedy nad nią nie pracujemy, po latach może się zawalić. Bo konstrukcja w którymś momencie nie wytrzyma. I choćby dom był najpiękniejszy, z najdroższych materiałów, na najbardziej ekskluzywnej działce – bez ciągłej pracy, bez inwestowania, nie przetrwa.
16 wspólnie spędzonych lat to 16 albumów ze zdjęciami, to 3 mieszkania za nami, to 5 lat studiów, to 2 dzieci, to solidny bagaż doświadczeń, to morze wylanych łez, to momenty czystej radości. To 16 lat ciężkiej pracy. Pracy, dzięki której przetrwaliśmy naprawdę kapryśne chichoty losy. Tak, mamy dzisiaj tylko po 34 lata – co możemy o życiu wiedzieć, prawda? Wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, jakie szczęście mamy w życiu. Że się mamy. Bo miłość, choć bardzo prosta, wymaga pracy i kilku składowych. Bo “KOCHAM” choć krótkie, zawiera w sobie kilka elementów, a u podstaw stoi…
Szacunek
Kolekcjonuj wspomnienia z “Notatnikiem Najlepszych Chwil”
Kiedy urodziłam dziecko, wspólnie podjęliśmy decyzję, że ja zrobię przerwę w karierze, żeby być z dzieckiem. To była nasza decyzja. Drugą przerwę w pracy przyniosła choroba. I choć od otoczenia czasem usłyszałam, że mąż na nas pracuje, ja nigdy tak tego nie odczuwałam. Nigdy, przenigdy mąż nie dał mi do zrozumienia, że utrzymujemy się za jego pieniądze, za jego pracę, że mamy dom i wakacje dzięki temu, że on pracuje. Nigdy nie wyrzucałam mu, że to ja piorę, gotuję i prasuję. I całymi dniami opiekuję się dzieckiem w domu. Że je obiad dzięki temu, że ja ugotowałam. Że ma czystą i wyprasowaną koszulę do pracy, bo to ja mu to przygotowałam. Że urządzamy w domu duże przyjęcia, które ja organizuje. Nigdy. Nigdy nie przychodził z pracy i nie kładł się przed telewizorem, bo jest zmęczony… Zawsze stęskniony zajmował się dzieckiem, żebym ja też chwilę odpoczęła. Zawsze wszystko było nasze, nigdy moje i Twoje. I wdzięczność oraz “dziękuję” – za to co robimy wzajemnie. Za to, że szanujemy wzajemnie siebie i to, co robimy na co dzień.
I choć czasem mam ochotę walnąć fochem, jak stąd nad morze, i wydusić przez zęby: “Domyśl się”, nie robię tego. Bo wiem, że on może nie widzieć problemu tam, gdzie ja go widzę. Interpretować słów tak, jak ja je interpretuje. Bo być razem, to nie stać się jednym. A jak wiadomo, najlepszą formą obrony… jest atak. Wiesz, czasem myślę, że najgorsze okresy w naszym związku mieliśmy wtedy, kiedy mieliśmy problemy… ze sobą. Ze swoją pracą, wyglądem, otoczeniem. Kiedy nie akceptujesz tego, co się z Tobą dzieje i nie potrafisz o tym powiedzieć partnerowi, zaczynasz atakować go. Zamiast porozmawiać. Szacunek. Szacunek do siebie pomimo upływu lat. Pomimo tego, że się zmieniliśmy. Pomimo tego, że 16 lat przyniosło ze sobą nie tylko dobre chwile, ale i te złe. I te złe nauczyły nas jak nic – właśnie szacunku. Szacunku, który sprawił, że ta miłość stała się mocniejsza. Szacunek to dbanie o drugą osobę, to chęć opiekowania się nią i sprawianie, żeby była szczęśliwa. To nie ranienie jej. To czuwanie przy jej łóżku, kiedy leży po operacji. To trzymanie ją za rękę, kiedy słyszy “Tak, to rak“. To płakanie razem z nią na szpitalnym korytarzu, kiedy lekarz mówi: “Przykro mi, serduszko przestało bić”. To wstawanie do dziecka w nocy, kiedy ona jest obolała po porodzie. To trzymanie ją za rękę i ciągnięcie do przodu, kiedy ona mówi, że się poddaje, bo nie ma już siły. To odłożenie książki, kiedy ona mówi. To wspólne rozwiązywanie problemów. To wzajemna wdzięczność. To nie rozliczanie go z wyjścia z kolegami na piwo. To nie wyliczanie mu, że za mało zarabia i bez Twojej pracy na nic nie byłoby Was stać. To nie krzyczenie na niego, że znowu porozrzucał skarpetki na podłodze. To nie narzucanie mu swojej woli. Szanuję Cię, bo Cię kocham. A kiedy kończy się szacunek, to kończy się miłość. Nie da się kochać i nie szanować.
I czasem się kłócimy. Ale zawsze pamiętamy o tym, co kiedyś powiedział Papież Franciszek “Kłóćcie się, rzucajcie talerzami, ale nigdy nie chodźcie spać pokłóceni”. Bo zawsze można się pogodzić. Można pogadać, przytulić się i odreagować, przypomnieć sobie, że godzenie jest całkiem fajne, bo przecież mamy…
Sex
“Miałeś zły dzień?” Pamiętacie tę scenę z filmu z Rachel McAdams, kiedy pada: “Proponuję sex pocieszenia” ? Jeśli ktoś mówi, że sex w związku nie jest ważny, to nie rozumiem. Bo dla nas jest bardzo ważny. Ale od początku.
“Gratuluję, ma Pan syna” powiedziała pielęgniarka i podała mu maleńkie zawiniątko na ręce. Zawiniątko, które całkowicie zawładnęło naszym życiem. Do tego stopnia, że przez pierwsze tygodnie wpadliśmy w pewną spiralę. Liczył się tylko on. Kochaliśmy nad życie i… wpadliśmy w pułapkę. Nie bez powodu mówi się, że narodziny dziecka są sprawdzianem dla związku. Dla nas były. Bo skupiliśmy się tylko na byciu rodzicami. Zapomnieliśmy, że jesteśmy też mężem i żoną. Zapomnieliśmy o sobie. Nie potrafiliśmy znaleźć równowagi między byciem rodzicem, a byciem partnerem. I wiem, że wielu młodych rodziców ma ten sam problem. Brak czasu, brak snu, zabieganie, troska o małego człowieka, podkrążone oczy i brak poczucia atrakcyjności. Kilogramy niezrzucone, brzuch obwisły, rozstępy. To wszystko sprawia, że sex schodzi na dalszy plan. Czasem dla tego, że nie mamy siły, a czasem dlatego, że się wstydzimy. I o tym nie rozmawiamy, co jest najgorszą z możliwych rzeczy! Ciągle śmieję, że u nas problemu nie było, bo ja niedługo po porodzie dostałam od cioci “50 twarzy Greya”. Cóż Wam powiem, to była dobra lektura w odpowiednim czasie. A tak bez śmieszkowania – rozmawialiśmy. O obawach po porodzie, o problemach, o swoich obawach. Akceptacja mojego ciała po ciąży – wymagała pracy, ale sposób w jaki patrzył na mnie mój mąż, sposób w jaki mnie traktował po ciąży sprawił, że ta akceptacja była dużo łatwiejsza. Bo wraz z urodzeniem dziecka, nie przybieramy tylko roli mamy. Wciąż jesteśmy tymi samymi, atrakcyjnymi kobietami jak wcześniej. A czasem i bardziej, bo mamy większą świadomość swojego ciała. Czuję się dobrze, kiedy jestem zadbana. Wiem, że podobam mu się bez makijażu, ale… No właśnie. Lubię o siebie zadbać. Akceptacja blizny po operacji tarczycy, tego że się jej nie wstydzę, nie zakrywam to zasługa mojego męża, który wycałował ją tyle razy, że być może było to dużo lepsze lekarstwo niż krem na blizny.
Oksytocyna, ten sam hormon, co uwalnia się podczas porodu. Hormon przywiązania. Uwalnia się podczas… sexu. Pamiętasz to uczucie, kiedy po ciężkim i trudnym dniu możesz się tak zatopić w jego ramionach i… odprężyć, zrelaksować? I nie chodzi tutaj o sam sex. Ale o przytulenie, całowanie, bliskość.
I czasem, tak przyznaje się, przypominam sobie o czymś w trakcie i mówię mu o tym, po czym on wybucha śmiechem, romantyczny nastrój szlag trafia, ale przecież nie tylko sex daje endorfiny, ale i …
Śmiech
– Jak przyjedziesz w tygodniu to przywieź mi kolczyki.
– A po co Ci?
– Bo mi dziurki w uszach zarosną.
– Coś Ty, uszy Ci odpoczną.
– Radek! Ja od tygodnia nic w dziurkach nie miałam!
– A to żona to akurat dobrze o Tobie świadczy!
Właśnie wracałam z leczenia jodem radioaktywnym do domu jego rodziców, bo przez tydzień nie mogłam być z dzieckiem. Tak, potrafił mnie rozśmieszyć nawet podczas leczenia raka. I wtedy jak nigdy, właśnie to było mi potrzebne. Pewnie Was nie zaskoczę, kiedy powiem, że mąż doprowadza mnie często do łez. Bo często łzy lecą mi po policzkach przy nim ze śmiechu. Właściwie to zdecydowanie częściej doprowadza mnie do łez ze śmiechu, niż do szału. To chyba dobra proporcja. Dobrze jest trafić na człowieka, który śmieje się z Twoich żartów. A jeszcze lepiej trafić na człowieka, który potrafi Cię rozśmieszyć. Bo czasem w życiu jest tak źle, że masz do wyboru albo płakać, albo śmiać się. I ja wolę się wtedy śmiać. Moja teściowa zawsze mówi, że kiedy przyjeżdżamy, dom od razu żyje. Bo jest dużo śmiechu i radości. Dochodzi do tego sarkazm i ironia, a to już wyższa szkoła jazdy i warto od razu sprawdzić, czy przyszły małżonek łapie ten rodzaj humoru. Wiecie jak poznałam męża? Na urodzinach wspólnego kolegi. Zapytał, gdzie tu jest jakiś park, żeby pójść, posiedzieć i pogadać. Powiedziałam mu, że jest jedno miejsce takie, ładnie oświetlone i z ławeczką, jest cicho, spokojnie. Zapytał gdzie. Odpowiedziałam – na cmentarzu. Śmiał się. Może głupie, ale mnie bawi. Jego też. I tak śmieje do dziś. Nie przeżyłabym życia z ponurakiem lub kimś, kto traktuje je całkiem serio. Nie spędziłabym życia z kimś, kto robi aferę o byle co. Wolę z kimś, kto potrafi nieźle wybrnąć ze swoich przewinień. A nawet zrobić mnie współwinną. I kiedy krzyczę na niego za te porozrzucane ubrania, on się przytula i mówi, że właściwie po co je zbierać, jak zaraz obok mogą leżeć też moje… I będzie podwójna robota.
I nie śmialibyśmy się tyle ze sobą, gdyby nie…
Spędzanie czasu razem
“Koniec pracy po nocach, przynajmniej raz w tygodniu spędzamy wspólny wieczór”. Czasem życie musi otworzyć Ci oczy. Czasem życie musi rzucić Ci pod nogi kłody, żebyś się potknęła. I zauważyła, że masz obok ramiona, które Cię złapią. Bo są obok. A ciężko budować relacje, kiedy jest się niby blisko, a tak naprawdę daleko. Niby obok siebie, na poduszce obok, a tak naprawdę jakby bez niego. Kiedy Kacper miał 3 miesiące, pojechaliśmy na pierwszą randkę. Wbiłam się w sukienkę, poszłam do fryzjera i doskonale się bawiłam. Bez wyrzutów sumienia. Byliśmy blisko. I tak zostało. Bo można być obok siebie, a można być razem. Nie da się budować relacji ciągle się mijając. Nie da się budować relacji, kiedy ciągle jesteście w biegu. Nie da się budować relacji, nie będąc razem. Nie spędzając razem czasu. Nie da się budować relacji, kiedy nie potrafisz dać drugiej osobie tego, co najcenniejsze. Czasu. Wiesz jak to jest, kiedy życie stawia Cię w sytuacji, kiedy nie liczy się nic innego, tylko obecność drugiego człowieka? Kiedy wypominasz sobie każdą nadprogramową godzinę w pracy, którą mogłaś spędzić z nim, a jednak wybrałaś pracę. Bo pieniądze, bo nowa pralka, bo lepsze wakacje. Tylko co Ci po tym, jeśli zdasz sobie sprawę, że za chwilę możesz zostać z tym sama. Bez niego. I może jestem beznadziejnie sentymentalna, ale wiem, co znaczy kiedy życie daje Ci pstryczka w nos i brutalnie mówi: “Zwolnij i kochaj. Teraz.” To jest moment, kiedy masz gdzieś wakacje na Teneryfie, wolisz te nad polskim morzem, ale z nim. Kiedy masz gdzieś drogie sukienki, jak on i tak ich nie zauważa, bo ciągle jest w pracy. Kiedy masz gdzieś odpicowane mieszkanie, drogą kuchnię i jedzenie jak z najlepszej restauracji, kiedy siedzisz przy stole sama, bo on znowu wziął nadgodziny. Kiedy masz gdzieś, że leżysz w łóżku w satynowej piżamie i oglądasz gwiazdy przez przeszklony sufit, bo leżysz w zimnym łóżku sama. Tak zasypiasz i się budzisz. Codziennie. Masz wszystko, ale nie masz tego co kochasz. Nie masz jego.
A ja go miałam. Kiedy leżałam na szpitalnym łóżku, kiedy słyszałam diagnozę “rak”, kiedy jechałam na pogotowie, bo straciliśmy ciążę, kiedy wszystko w życiu mi się waliło. Miało go wtedy, kiedy nie miałam siły iść. A on brał mnie za rękę i ciągnął do przodu.
Gdyby ktoś z Was poznał nas 16 lat, wtedy kiedy wpadliśmy na siebie przypadkiem, nie dalibyście nam większych szans na wspólną przyszłość. Bo nie byliśmy i nadal nie jesteśmy dwiema połówkami pomarańczy, które odnalazły się w koszyku. Jesteśmy dwiema różnymi pomarańczami, które dzięki tym 4 filarom nauczyły się nie pozabijać w tym koszyku, kiedy jedno nieco bardziej się rozpycha, a z pomarszczonych skórek nauczyliśmy się śmiać. I choć czasem słońce przygrzeje mocniej jednej pomarańczy, a od słońca to nie dość że głupoty się wygaduje, to jeszcze trochę odbija… I choć czasem jedna pomarańcza widzi coś z innej perspektywy niż druga, bo ktoś siedzi bliżej a ktoś dalej… I choć jesteśmy całkiem inni… Chcemy nadal razem siedzieć w tym koszyku. Dbać o siebie, wspierać, kochać.
I tego Wam życzę – nie połówki pomarańczy, ale innej pomarańczy, z którą będziecie się szanować, sypiać, śmiać i spędzać dużo czasu. Miłość jest prosta. Ale wymaga pracy.
Szukasz oryginalnego prezentu?
Kolekcja #szczęściejestproste gwarantuje efekt “WOW” i ogrom pozytywnych emocji!
(klik TUTAJ do sklepu)