Mówią, że upór jest złą cechą. A ja Wam powiem, że upór i wiara w swoje przeczucia jest czymś bardzo ważnym. Chciałabym, żebyście poznali Dorotkę. Mamę, wspaniałą kobietę. Dorota, jest niesamowicie silną kobietą. I upartą. Gdyby nie jej upór… Nie, może inaczej. Dzięki jej uporowi, dzisiaj Dorotka może mi wysłać uśmiechnięte zdjęcie z córeczkami. Dzięki Dorocie wiem, że o profilaktyce należy mówić głośno i nigdy nie jest tego za wiele. Dzięki Dorotce wiem, że lekarze też się mylą. Ale jeśli czujemy się źle, ewidentnie coś nie gra – trzeba drążyć temat. Wiem, to straszne, że pacjent sam musi się dopominać o badania i skierowania. Wciąż jak wiecie, boli mnie fakt, że przy badaniach tarczycy nie wykonuje się rutynowo badania USG, bez czego NIE DA SIE POSTAWIĆ DIAGNOZY! Ale walczcie o swoje zdrowie. Oddaję Dorotce głos. Ma Wam coś ważnego do powiedzenia. O uporze i profilaktyce.
“Do napisania, tego co mnie spotkało zainspirowałaś mnie właśnie Ty Karolino. Bo to właśnie ty (jeszcze o tym nie wiedząc) już mi pomagałaś w jednej z najtrudniejszych chwil w moim życiu, gdy do moich drzwi zapukał RAK TARCZYCY.
W poszukiwaniu informacji na ten temat wpadł mi w ręce twój blog, który w bardzo obszerny i dokładny sposób nakreślił mi z czym przyjdzie się mi zmagać. I dziękuję, że są osoby jak ty, które potrafią dzielić się tym, co przeżyły, z innymi.
Mój rak pojawił się bardzo niespodziewanie, bo idąc na usg tarczycy, do którego od dwóch lat namawiała mnie mama (za co będę jej wdzięczna do końca życia). Miało to być jedno z kolejnych badań w moim życiu, po którym usłyszę wszystko w porządku żadnych zmian, tak jednak się nie stało. Prawda okazała się inna. Jest guzek 13 mm, ale nie wygląda na nic złego. Po raz kolejny za namową mamy poszłam zrobić biopsję (i przeżyłam szok, okazało się, że to rak brodawkowaty tarczycy. I co dalej? Udałam się do szpitala onkologicznego w Gliwicach, ponieważ mieszkam za granicą nie otrzymałam pomocy lekarskiej (nawet prywatnie było to niemożliwe w szpitalu). Ale dzięki uprzejmości jednej Pani, która wcisnęła mi wizytówkę doktora, który jest mistrzem w swoim fachu Pan dr. Włoch. To właśnie pod jego opiekę trafiłam do prywatnej kliniki w Katowicach. Operacje usunięcia tarczycy przeszłam bez problemów i na drugi dzień po już byłam w domu. Jedyne co dzisiaj mi o niej przypomina to blizna na szyi w kształcie uśmiechu.
Uśmiech ten jednak nie trwał zbyt długo, bo dwa miesiące później dowiedziałam się, że jest drugi lokator. Niestety jego diagnoza nie była taka prosta i oczywista dla wielu osób. Odwiedziłam 5 lekarzy, zanim któryś stwierdził, że coś jest nie tak. Wszystko zbiegło się z odstawieniem mojej córki od piersi i każdy, kto mnie oglądał twierdził, że zmiana na mojej brodawce to nic groźnego. Jedna onkolog nawet przepisała mi maść ze sterydami, co nie powinno mieć miejsca. Po usg piersi (gdzie rzekomo wszystko jest w porządku) – ja jednak uważałam inaczej i nie odpuszczałam, odwiedziłam onkologa (wszystko ok), ginekologa, który też zrobił usg (nic złego się nie dzieje).
Po powrocie za granicę udałam się do ginekologa i też nic nie zauważyła. Ale dała chociaż skierowanie do kliniki we Frankfurcie. Pierwsza wizyta trwała chyba 1,5 godziny, samo usg zajęło lekarzowi 30 minut (dla porównania w Polsce 5 minut). I tu kolejny szok, oprócz zmiany na sutku w piersi jest guzek 1 cm. Ze względu na to, że już przeszłam raka tarczycy lekarz postanowił zrobić biopsje gruboigłową oraz pobrał wycinek z sutka, pomimo iż obraz usg dla lekarza nie wskazywał na nic groźnego. Po dwóch tygodniach miałam się zgłosić do lekarza w celu omówienia wyników pobranego materiału. Nie zapomnę tego dnia do końca życia, bo tego dnia miałam wrażenie, że mój świat się zawalił na dobre.
NIE MAM DLA PANI DOBRYCH WIADOMOŚCI – od tych słów zaczęła się rozmowa – “czeka panią chemioterapia, rak złośliwy” itd. Więcej nie pamiętam z tej całej wizyty, bo byłam w takim szoku, że przez całą wizytę byłam nieobecna, jakbym wyszła z własnego ciała i patrzyła na wszystko z góry.
I tak zaczęła się moja druga walka, tylko przeciwnik silniejszy niż poprzednio. Najpierw przeszłam zabieg wszczepienia portu do podawania chemioterapii, a tydzień później podano mi pierwszą czerwoną chemię. Lekko nie było – po każdym wlewie przez tydzień leżałam w łóżku i nie miałam nawet siły podnieść ręki (i tak co trzy tygodnie – cztery razy). Kolejnym trudnym momentem w trakcie leczenia chemią była utrata włosów, ale i z tym się oswoiłam. Następnym etapem leczenia były wlewy kolejnych leków, tylko co tydzień – przez kolejne 12 tygodni (tym razem nie było już skutków ubocznych, które zwalałyby mnie z nóg ). W trakcie chemii mąż woził mnie do prywatnej kliniki na wlewy witaminy c i DCA, żeby wspomóc trochę mój organizm (czy coś to dało – nie wiem) – guz zniknął, ale czy to zasługa chemii czy witaminy tego się nie dowiem. Ponad miesiąc od ostatniego wlewu zostałam poddana operacji usunięcia piersi i węzła wartowniczego (po badaniu okazał się czysty bez przerzutów) z jednoczesną rekonstrukcją. Obecnie jestem 2 tygodnie po operacji wszystko goi się dobrze i bardzo ładnie wygląda. Na dzień dzisiejszy nie ma śladu po gadzie – czy się boję? Nie wiem czy to strach – może bardziej poczucie, że rak będzie nieodłączną częścią mojego życia. Że już zawsze będzie ryzyko, że pojawi się po raz kolejny.
Wiem jedno – zamartwianie nic mi nie da i zamierzam żyć pełnią życia i jeśli przyjdzie taki dzień, że znowu będzie mi dane stanąć z nim twarzą w twarz, podejmę kolejną walkę, bo warto, bo mam dla kogo żyć.”
Dziękuję Dorotko. Moja bohaterko <3